O: W Siedliszczu zagrodzili Żydów kolczastym drutem w getto, przywieźli nowy transport Żydów z Czechosłowacji do stacji Kolonii Kanie. Burmistrz dał polecenie sołtysom, żeby wyznaczyli podwody, czyli furmanki. Ja również byłem wyznaczony. Owi Żydzi byli widać bardzo bogaci i inteligentni ludzie, bo każda rodzina miała dużo walizek. Pytają mnie się po czesku, a Polak i Czech może się porozumieć, czy będzie można, tam gdzie oni jadą, kupić masła, mięsa. Pomyślałem: Będziecie jedli masło? Jak każdy gospodarz, kto ma krowę, czy dwie, to ma wyznaczone ile ma dziennie odstawić mleka, że samemu na rodzinę zostaje litr lub dwa. Po przywiezieniu do Siedliszcza zaraz zapędzili ich za druty, a walizki kazali złożyć na kupę. Jak później słyszałem, przyjechało z Chełma gestapo i tym, co mieli coś kosztowniejszego, wszystkie walizki zrewidowali i zabrali. Biżuterię, złoto i inne cenne rzeczy. Później, tych czeskich Żydów i część młodych i zdrowych z Siedliszcza, odtransportowali do Trawnik, do getta. Tam później, w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku, późną jesienią, wszystkich z około dziesięciu tysięcy rozstrzelali i spalili, co jeszcze o tym później powiem, a ci, co pozostali, żyli w Siedliszczu do jesieni czterdziestego drugiego roku. Pewnego październikowego dnia tegoż roku, będąc w Siedliszczu widziałem, jak ich wysiedlali. To jest likwidowali getto w Siedliszczu. Widziałem ten płacz dzieci i matek Żydówek, niosących dzieci na rękach, jak ich pędzili w kierunku na północ, z Siedliszcza na Włodawę, a później stamtąd do obozu zagłady w Sobiborze. Słyszałem później opowieści, że który Żyd staruszek, czy Żydówka, nie nadążali iść po drodze, ich zabijali SS-mani. Po wysiedleniu Żydów z Siedliszcza, niektórym pojedynczym osobom udało się uciec i ukryć u niektórych gospodarzy, ale niedługo. Nawet u mego kuzyna czteroletnia dziewczynka przechowywała się od października do marca, ale gdy już dowiedział się o tym sołtys i ludzie we wsi zaczęli głośniej mówić, a sołtys był gorliwym wykonawcą poleceń niemieckich, to w marcu, czterdziestego trzeciego roku, jadąc do Włodawy do wywózki drzewa z lasu, odwiózł to Żydzię i oddał je w ręce matki. Jak później słyszałem, z końcem marca getto we Włodawie zostało zlikwidowane, w gazowni w Sobiborze. Pewnego grudniowego wieczoru, daty już nie pamiętam, przyszedł sołtys z Siedliszcza i dał polecenie komisji kontyngentowej, aby się zebrali u zastępcy sołtysa, bo mają ważną sprawę do omówienia. W tym czasie był u zastępcy sołtysa mój sąsiad, Stanisław Archimowicz. Jak się komisja zeszła sołtys mówi, że ma polecenie od władz, żeby dziś w nocy wyłapać wszystkich Żydów, jacy się ukrywają, bo jak Niemcy zrobią rewizję i znajdą Żyda, to rodzinę wybiją, a budynki spalą. A ukrywało się jeszcze jedno małżeństwo, dwie osoby i dwoje dzieci, jedno czteroletnie i drugie sześcioletnie, a chcę tu zaznaczyć, że wieś moja przed wojną została skomasowana, ludzie ze wsi przenieśli się na Kolonię, a te dwoje dzieci, to były w takim miejscu na Kolonii między łąkami, błotami, że nikt by nie wiedział, że one tam są. A tym bardziej Niemcy, a jednak sołtys już o nich wiedział. Również inne polecenia miał, że gdzie mniejsze gospodarstwa, a parę osób młodych do pracy, tak zwanych zbędnych, to również żeby ich połapać i przedstawić do urzędu gminy na roboty do Niemiec. Zorganizował grupę najaktywniejszych i poszli łapać w nocy. Ten mój sąsiad, o którym wspomniałem również z innymi poszedł, a potem mi wszystko opowiedział. Najpierw zaszli na Kolonię do Kity Józefa, wówczas miał lat około trzydziestu pięciu. Każą mu się ubierać. Chłop nie wie, o co chodzi, dopiero sołtys mówi, że na roboty do Niemiec. Żona płacze, ale nic nie pomaga, zabierają go. Wyszli na dwór, a to było ciemno. Chłop jeszcze młody i sprytny, odeszli kawałek od domu, póki go trzymali we dwóch pod ręką to szedł, ale jak puścili to dał nura i uciekł im. Poszli w drugie miejsce, odległe o jakieś pięćset metrów od tego, tam zaszli do wdowy Krukowskiej, wyciągnęli z pościeli dziewczynę, lat około szesnastu. Zaczęła bardzo płakać. Zabrali ją, poszli na drugą stronę domu i zostawili ją, zabrali brata już żonatego, ale ten tak samo im nawiał, jak poprzedni. Teraz poszli po te Żydziątka, a ten mój sąsiad, jak mi potem opowiadał, poleciał wpierw do tej gospodyni pod okno, zapukał i mówi: Schowajcie Żydzięta, bo idą łapce. Owa gospodyni otworzyła okno i kazała im uciekać, a ci już dochodzą do drzwi. Te dzieci zaczęły uciekać w łąki, a jeden z komisji zauważył i połapał je. Poszli dalej. Jeszcze na końcu starej wsi stała chata, a w niej mieszkali małżeństwo Suchowscy. U nich właśnie przetrzymywało się tych dwoje Żydów, o których wspomniałem. Już mają cztery osoby, czterech Żydów. Rano odprowadzili ich do gminy, tych dwoje dzieci i dwoje starych Żydów. Żandarmi wyprowadzili za gminny areszt i tam ich rozstrzelali. Chcę tu wspomnieć o sołtysie i owych najaktywniejszych, co brali udział w łapance. Nazwisk ich nie podaję, bo po wyzwoleniu sami się powydawali i zostali osądzeni wyrokiem sądu w Lublinie, po pięć lat więzienia. Dwóch z nich zostało zwolnionych przedterminowo, bo pracowali w kopalni, a dwóch, w tej liczbie i ów sołtys, też po pięć lat nie odsiedzieli z powodu złego stanu zdrowia. Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty trzeci. Armia hitlerowska jest u szczytu swego zwycięstwa. Będąc pewnego styczniowego dnia w Chełmie, widzę rozpiętą mapę Rosji europejskiej, a na niej oznaczona linia frontu wschodniego. Zajęty Krym, Kaukaz, podchodzą pod Stalingrad ku Wołdze i jak mi opowiadają, co drugi dzień linia frontu na mapie jest przesuwana takim sznureczkiem, za pomocą pinezek, aż na raz już i gadzinowe gazety piszą o niepowodzeniach pod Stalingradem. Coraz gorzej gnębią kontyngentami. Świnie, bydło, wszystko pokolczykowane, gospodarzowi nie wolno nic zabić na swój użytek, ale jak mówi przysłowie Polak umie sobie radzić. Nauczyliśmy się przesadzać kolczyki z dużych sztuk na małe tak, że i dla siebie coś się uchowało. W dalszym ciągu wysyła się transporty chłopów z poszczególnych wsi, do wywózki drzewa z lasów włodawskich do Włodawy, to znaczy w miesiące zimowe. Na raz, jak grom z jasnego nieba spada wiadomość – Katyń. Nie pamiętam, już był to chyba koniec marca, początek kwietnia. Niemcy, pod Smoleńskiem w Katyniu, odkryli masowe groby pomordowanych oficerów polskich przez bolszewików, strzałami z pistoletu w tył głowy. Coraz to nowe nazwiska wybitnych oficerów polskich podaje prasa gadzinowa. Wielki szum. Większość ludzi w mojej wsi i okolicy wierzy w to, pozostali zachowują pewną rezerwę. Jak tam było z tym Katyniem, to Bóg raczy wiedzieć. Jeżeli Stalin dołożył tam swojej ręki, a prawdopodobne, że tak, to chociaż pośmiertnie został ukarany. Pewnego czerwcowego dnia jadę do Trawnik, wiozę świnię na kontyngent, bo poprzedniego dnia przyniósł mi sołtys polecenie z gminy z numerem kolczyka, żeby jutro odstawić. Jadę szosą włodawską na południe, minąłem krzyżówkę szosy Lublin – Chełm. Widzę, prowadzą grupę Żydów ze szpadlami na ramionach, jak na defiladzie żołnierzy, a prowadzi ich dwóch własowców z karabinami i dwóch volksdeutschów znających dobrze język polski. Ci ostatni, z pistoletami i nahajami zakończonymi na końcu ołowiem. I śpiewają pieśń Marszałek Śmigły-Rydz nie nauczył Żydów nic, a Hitler złoty, nauczył roboty. Skończą tę zwrotkę i na nowo zaczynają, a który nie dotrzymuje nogi, to jak podleci, pociągnie po plecach, to aż we dwoje się Żyd zegnie. Chcę tu wspomnieć, że Żydzi ci byli zatrudniani przy wykopie torfu. Pewnego listopadowego dnia szedłem wówczas pieszo do Trawnik, nie pamiętam już po co, ale zdaje mi się, że po należność za odstawione kartofle. Przeszedłem rzekę Wieprz, oczywiście po kładce, która była zrobiona dla przejścia pieszych, bo most był zniszczony na tej szosie. Widzę od szosy, za parkanem, w odległości piętnastu metrów pali się jakiś ogień. Kłęby dymu wzbijają się do góry. Smród, że mało nie zatka, a to Żydzi z poprzedniego dnia zostali wybici z broni maszynowej, obdarci z odzieży i goli poukładani na kupy zlane benzyną. I tak się palą. Jak mi opowiadali ludzie w Trawnikach, od wczesnych godzin rannych już się palą. Niedaleko ode mnie, jakieś osiemset-dziewięćset metrów nad łąką, a była to już Wola Korybutowa, bo mieszkam niedaleko granicy. Stała chałupka, nieduży dom Humieniuka Jana. U niego się ukrywało dwóch jeńców sowieckich. Ktoś doniósł na posterunek żandarmerii do Siedliszcza, przyjechali Niemcy, obstawili dom. Złapali gdzieś na drodze niejakiego Humieniuka Władysława i każą mu iść do mieszkania i wywołać, kto jest na dwór. Był w mieszkaniu ów gospodarz i jego żona, jeńców nie było. A ci dwaj jeńcy schowali się na strych. Tych dwoje gospodarzy zaraz zastrzelili, a tych jeńców na górze, to tak zrąbali z broni maszynowej z dołu i temu właśnie Władkowi każą wleźć na strych, zobaczyć czy tam są. Ten wlazł i mówi, że już nie żyją, pościągał ich na dół. Więcej ludzi spędzili, sąsiadów, zawlekli ich na łąkę i tam kazali ich zakopać. Oczywiście zakopać ich czworo. Tym razem domu nie spalili. Chcę tu jeszcze wspomnieć o roku tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim. W maju tegoż roku, w sąsiedniej wsi, położonej ode mnie około trzy i pół kilometra, Dobromyśl, też ukrywali się jeńcy sowieccy. Wieś ta leży koło lasu. Pewnego majowego dnia, a było to na początku maja, przyjechali Niemcy do wsi do sołtysa, bo ktoś doniósł, że tam się jeńcy przetrzymują. Sołtys nie był taki tchórz jak nasz, zagwarantował, że w jego wsi Sowietów nie ma. Wygnali wszystkich młodszych mężczyzn za wieś w pole, rozstawili w tyralierę, kazali się wszystkim pokłaść twarzą do ziemi i żeby wydali, kto z nich jest komunistą. Sołtys znów mówi, że komunistów we wsi nie ma, ale gdzieś się zamieszał między nich, z innej wsi nieopodal Dobromyśla, z Kolonii Brzeziny, niejaki Nowak. Już nieżyjący. I wskazał na jednego leżącego, jak i wszyscy, że o ten jest komunista. A był to bardzo uczciwy człowiek, którego dobrze znałem, nazwiskiem Stanisław Mazur. Jakiś dalszy kuzyn owego wójta, też Stanisława Mazura. Podszedł do niego Niemiec i z pistoletu w tył głowy trzasnął mu i tak pozostał. A tych wszystkich ludzi rozpuścili. Faktycznie ów zastrzelony był komunistą. Nowak, ten który wydał go, po wyzwoleniu został aresztowany, ale później też przedterminowo zwolniony z więzienia. Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty czwarty. Coraz większe niepowodzenia armii hitlerowskiej na froncie wschodnim. Nowy ład w Europie, zaprowadzony przez Hitlera, zaczyna się walić. Coraz większa otucha wstępuje w serca Polaków. Już mapę europejskiej części Związku Radzieckiego z tablicy w Chełmie zdjęli. Nie wskazują linii cofającego się frontu, tak jak w latach tysiąc dziewięćset czterdzieści jeden-czterdzieści dwa. Słyszy się w Polsce, że już działa partyzantka i o wysadzaniu pociągów z amunicją podążających na front wschodni. Pewnego marcowego poranka wstałem raniutko. Wyszedłem na podwórze i widzę, od strony Woli Korybutowej do Majdanu Zahorodyńskiego, czyli mojej wsi, ciągnie jakieś wojsko. Wyszedłem za stodołę i przypatruję się, co to za wojsko. Widzę mundury niemieckie, jasnosiwe, jak nosiła żandarmeria i widzę ciemnoszare szynele, jak rosyjskie, ale jadą dalej w wieś, prowadzą nawet parę dział. Pewna ilość tego wojska przejechała przez wieś, skręciła w lewo i pojechali w kierunku na północ. Jak się później dowiedziałem, rozkwaterowali się we wsiach Kulik i Dobromyśl. Pozostali rozkwaterowali się w naszej wsi. U mnie kwatery nie zajęli, bo ja mieszkam opodal od drogi, tylko u sąsiada zakwaterowali dwa wozy. Przychodzi do mnie dwóch z postronkami do stodoły i biorą siano. Słyszę, rozmawiają po rosyjsku. Jeden powiada: (sąsiadka wasza powiedziała, że u was jest siano i tak my przyszliśmy)Pytam się ich, czy oni są własowcy. Jeden mi odpowiada: Nie, my nie własowcy, my partyzany. Wtenczas kapnąłem się, że oni z Niemcami nie mają nic wspólnego. Poszedłem do sąsiada, tylko do innego, od strony wschodniej. Było tam z dziesięciu sołdatów, mieli ze sobą dwa ręczne karabiny maszynowe i inną broń ręczną. Tam dopiero się dowiedziałem, że była to dywizja generała Kowpaka, operująca na tyłach frontu niemieckiego, a przedzierająca się z południa na północ. Ktoś gdzieś doniósł, nie wiem jak to było… Dość, że Niemcy dowiedzieli się, że w Majdanie i w sąsiednich wsiach, o których już wspomniałem, rozlokowała się większa ilość wojsk partyzantów sowieckich. Zjechali Niemcy z Chełma do Siedliszcza, wojsko z artylerią, ale do Majdanu boją się podchodzić. W drugim końcu wsi, bliżej Siedliszcza, od sąsiada do swego domu szedł chłopak, dwudziestoletni nazwiskiem Staiński Zygmunt. Niemcy z Siedliszcza to zauważyli i z działa wypuścili pocisk w ten dom. I tak celnie trafili, że zabili owego chłopaka i jego starszą siostrę Michalinę. W mojej wsi też się organizuje jakaś partyzantka, bardzo konspiracyjnie. Słyszę, że już nocne ćwiczenia przeprowadzają, szukają broni. Ja miałem zakopane dwa karabiny, które zakopałem w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku, cośmy z sąsiadem przebrali dwóch żołnierzy. Gdzieś się sąsiad wygadał, że ja mam. Przychodzą do mnie w nocy, żeby oddać broń, oczywiście zamaskowani, żeby ich nie poznać. Leżę chory, mówię że nie mogę, bo jestem chory i po nocy nie znajdę, bo to już piąty rok. Na następną noc znowu przychodzą, biją w okna, grożą biciem, ale trochę markuję, bo jestem chory. Ale w dzień się zwlokłem z pościeli, bo byłem zdrowszy, oznaczyłem mniej więcej teren, w którym były zakopane. Na następną noc znowu przychodzą. Zaczęli kłuć jakimiś grubszymi drutami, a ziemia była rozmarznięta no i namacali. Wykopali te karabiny, nie wiem nawet przez noc, jak one wyglądały. Wiem, że były już sporo pordzewiałe, chociaż były wtenczas dobrze nawazelinowane, okręcone w szmaty i przysypane plewami. Po oddaniu tych karabinów dali mi już trochę spokoju, ale innym moim sąsiadom znowu nie dają spać. Przychodzą w nocy do niektórych, a szczególnie do tych, co się trochę lepiej mieli i wyznaczają im taką a taką sumę pieniędzy, dwa-trzy dni dają terminu i znowu przychodzą w nocy po odbiór owej sumy. Co kto się nie wystarał, to każą się kłaść na ziemię, oczywiście nie w mieszkaniu, tylko wywołują na dwór i tam wymierzają piętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia pięć gum, albo kijów w tył. Niejeden to nie może z tydzień czasu usiąść na tyłek, tak boli, a oni pieniądze nazwali kontrybucją, rzekomo na zakup broni. Na drugim końcu wsi, ode mnie na wschód, stała pusta kuźnia. Dochodzą mnie słuchy, że co raz tam przyprowadzają krowę albo świniaka, zabijają i oczywiście się podzielą, jednym słowem jatka mięsna we wsi. Pomyślałem sobie wówczas: Niech was cholera weźmie z taką partyzantką. Na Wołyniu w miesiącach zimowych, to jest od początku tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku, Ukraińcy dokonują mordów Polaków, tak zwaną Rzeź Lachów. Niektórzy, co im się udało jeszcze uciec do miast, takich jak Równe, Łuck, Włodzimierz i innych miast wołyńskich, to powracali z tej strony Bugu. Do mojej wsi też przybył jeden gospodarz z żoną, co zdążył jeszcze uciec do Równego, a miał gospodarstwo w okolicy Klewania, położone na zachód od Równego, niejaki Kita Andrzej, nawet mój dalszy kuzyn, to jego żona opowiadała mi straszne rzeczy, że która rodzina nie zdążyła uciec, to w nocy napadali i w najokrutniejszy sposób mordowali, ale o których to praktykach mordów nie chcę już nawet wspominać. Na froncie wschodnim coraz większe niepowodzenia Niemców. Partyzantka coraz lepiej zaczyna się rozwijać, redagują pisemko konspiracyjne odbite na powielaczu. I do mnie dostała się jedna broszura. Nagłówek jej brzmiał: Miecz Chrobrego. Czytam dalej. Narodowe Siły Zbrojne, skrót NSZ. Polska od morza do morza i tak dalej. Pomyślałem wówczas – szumne hasła. Tylko nie widzę, aby ta partyzantka zrobiła coś na szkodę Niemców. Miesiąc maj. Już nie ma tajemnic o froncie wschodnim. Niemcy coraz większe ponoszą klęski na froncie, coraz więcej się słyszy o dywersji na tyłach frontu. O wysadzaniu mostów, pociągów z amunicją podążających na front. Coraz więcej się słyszy w nocy o bombardowaniu obiektów niemieckich z amunicją, przy pomocy oświetlania świateł zawieszonych w powietrzu, tak zwanych, jak my to nazywaliśmy, choinek. Coraz więcej widzi się w nocy takich świateł nad Chełmem czy Lublinem. W czerwcu przyjechała do naszej wsi, była to druga połowa czerwca, żandarmeria z Chełma. Było to już nad wieczorem. Przywieźli ze sobą na dwóch furmankach prowiant, amunicję i taką dużą beczkę piwa. U mnie w stodole, a było tam jeszcze sporo słomy, zajęli kwaterę na spanie, okopali z dwóch przeciwnych stron dwa karabiny maszynowe, rozstawili posterunki. Niemcy zrobili się pokorniejsi, oczywiście owi żandarmi. Przynieśli w dwóch wiadrach piwa od sąsiada, gdzie stały wozy. Kazali przynieść naczynie, że naleją piwa. Przyniosłem czajnik od wody na herbatę. Naleli pełno, każą pić. Przenocowali i rano wynieśli się w kierunku na północ, ale jak słyszałem, daleko nie uszli. Z jakieś piętnaście kilometrów, koło wsi Małków. Tam zaskoczyła ich partyzantka i tam ich wytłukli. Miesiąc lipiec. Front coraz bliżej, przybliża się do Bugu. Coraz większe ruchy wojsk niemieckich, szczególnie na liniach kolejowych i szosach. W nocy, z dwudziestego drugiego na dwudziestego drugiego lipca, całą noc słychać krzyk, huk motorów, ode mnie jakieś półtora kilometra. Jest tam taka łąka w Woli Korybutowej i Niemcy tą groblą tak się wycofywali, bo na szosie Włodawa-Trawniki nieopodal poprzedniej nocy, partyzantka spaliła most. Rano wszystko ucichło, tylko około południa, ode mnie w kierunku na północ, słychać było jakieś strzały, pewnie operacje lotnictwa. Po pewnym czasie wszystko ucichło. Nie widać już Niemców, nikogo. Po południu wziąłem grabie i poszedłem na łąkę grabić siano, ale około godziny szesnastej przybiega do mnie najmłodsza córeczka i mówi: Tato chodź, bo przyjechało jakieś wojsko samochodem i coś się mamy pytają, ale to musi nie Niemcy, bo inaczej rozmawiają i inne mają mundury. Rzuciłem grabie, spieszę prędzej do domu zobaczyć, co to za wojsko. Widzę, stoją dwa samochody, ale jest już i więcej ludzi, a szczególnie kobiet. Widzę twarze uśmiechnięte. W pierwszym samochodzie widzę wisi portret Stalina. Stoi dwóch młodszych oficerów, starszy i młodszy [00:23:49], częstują dzieci kostkami cukru. Podszedłem bliżej. Przywitali się, częstują tytoniem. A ja, znając język rosyjski jeszcze ze szkoły, rozmawiałem. Mówią: [jutro przyjdzie tutaj polska armia]. Myślę sobie, skąd by się tu wzięło polskie wojsko? To było w sobotę nad wieczorem. Postali trochę, zawrócili wozy i na odjazd mówią: [jutro zobaczycie polskich żołnierzy]. I pojechali. Spać już nie mogę, prawie całą noc oczekuję, co będzie jutro. W niedzielę rano, jeszcze przed wschodem słońca wstałem, a było to dwudziestego trzeciego lipca, wyszedłem na drogę, widzę jedzie na pięknym, siwym ogierze, w uniformie rosyjskim, ma trzy gwiazdy na naramiennikach i prosi, żeby mu się dać, co napić. Prosi o [zsiadłe mleko]. Poleciałem do mieszkania, jak raz trochę było w garnku zsiadłego mleka. Wypił, powiedział Spasiba. Ja go się pytam, bo widzę trzy gwiazdy: Oficer? Kapitan? A on odpowiada: [nie, pułkownik, to duże gwiazdy, kapitan ma cztery małe]. Wojska sowieckiego coraz więcej, piechota i artyleria. Poszedłem dalej, widzę na drodze, którą już raz wspomniałem, od Stręczyna, stoją jakieś olbrzymie wozy w rodzaju jakichś rusztowań. Pytam rosyjskich żołnierzy, co to jest. Mówią: To katiusze. Idę dalej, aby się im lepiej przyjrzeć. Ale wychodzi z podwórza od dalszego sąsiada, a jego dom stał przy drodze, żołnierz w rogatywce z orzełkiem, w zielonym mundurze. Stanąłem jak wryty w ziemię i własnym oczom nie wierzę. Podchodzi do mnie, przywitaliśmy się i ucałowaliśmy jak najserdeczniejsi bracia. Łzy radości mnie zalały, że prawie po pięciu latach tak ciężkiej okupacji hitlerowskiej, znowu ujrzałem żołnierza polskiego z godłem i w mundurze polskim. Przypomniał mi się wówczas tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty rok i ci dwaj żołnierze, którym żołnierze tej samej Czerwonej Armii wtedy kazali zdjąć te „kury”, jak się wyrazili. A dziś wspólna walka przeciwko znienawidzonemu wrogowi, hitleryzmowi, zbratała dwa narody. Jak również ujrzałem orzełka bez korony, zaraz przypomniał mi się tysiąc dziewięćset dwudziesty rok, bo i ja, będąc na froncie polsko-sowieckim w owym roku, nosiłem orzełka bez korony, a jak zostałem powołany powtórnie do wojska, w tysiąc dziewięćset dwudziestym drugim roku, to już z koroną. Zamieniliśmy kilka słów z owym żołnierzem, bo jemu się bardzo spieszyło. Powiedział mi tylko tyle, że gdzieś może po południu albo jutro, będzie tu przechodzić parę pułków Wojska Polskiego Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Pożegnaliśmy się z owym żołnierzem i więcej tego dnia żołnierzy polskich nie widziałem, tylko coraz więcej rosyjskiego wojska. Następnego dnia, dwudziestego czwartego lipca, w poniedziałek, około godziny dziewiątej z rana, ukazali się czołgiści. Przejeżdżali przez naszą wieś w polskich rogatywkach. Radość, entuzjazm, kobiety i panny rwą kwiaty, obrzucają czołgistów przejeżdżających kwiatami, a oni machają rękami. Radość panuje nie do opisania. Nareszcie wyzwolenie. Około godziny dziesiątej ukazała się piechota. Zrobili krótki postój w naszej wsi. Do mnie do mieszkania przyszedł oficer w randze majora polskiego, to znaczy z dwoma paskami srebrnymi i jedną gwiazdką. Jak się okazało, był to dowódca pułku. Żona naprędce zrobiła obiad, usmażyła parę jaj no i butelczyna czystej się znalazła, tak zwanej kontyngentówki, ale wypiliśmy tylko po dwa kieliszki, więcej nie chciał pić. W rozmowie z nim dowiedziałem się, że jego nazwisko Strzedlewski Bolesław, nawet dość płynnie mówił po polsku, tylko trochę akcentował z rosyjska. Pytam się go, czy pochodzi z Polski, a on urodził się już w Rosji i akademię wojskową kończył w Moskwie. W czasie jego pobytu u mnie, przychodzi dwóch młodych żołnierzy w randze podchorążych i proszą o furmanki, aby podwieźć sprzęt wojskowy. Ja mówię: Chętnie daję konia i wóz, tylko żeby konia do pary dać starszego, bo mój to ogier dopiero dwulatek i bardzo się boi. Pożegnałem się z owym majorem życząc mu wszystkiego najlepszego, a szczególnie zwycięstwa nad hitleryzmem i poszedłem do sołtysa, aby wyznaczył parę do mojego konia. Ale sołtys i tak już krzątał się za furmankami. Wyznaczył starszego konia i właściciel owego konia, Stefaniak Jan, pojechał aż gdzieś w bok Lublina. Koń wrócił dopiero za trzy dni, od tej pory już się nie bał. Ani samochodu, ani traktora, czy czołgu. I tak się do tego konia przyzwyczaiłem, że jeszcze go trzymałem przez dwadzieścia kilka lat. Wojska rosyjskie i polskie już przeszły. Front ustabilizował się na Wiśle. Wielu ludzi z mojej wsi chciałoby zobaczyć Lublin, a szczególnie miejsce zbrodni hitlerowskiej milionów ludzi – Majdanek. Pojechałem i ja z żoną, z żołnierzami sowieckimi samochodem, którzy chętnie zabierali na zwiedzanie Majdanka. Po przybyciu na miejsce oczom moim przedstawił się straszny widok. Rozkopane mogiły pomordowanych, przeważnie gołe zwłoki, poukładane jak śledzie w beczce. Idziemy dalej, dwa piece krematoryjne, gdzie palono zwłoki. Jeszcze leżą na rusztowaniach ci, co ich nie zdążyli spalić. W jednym baraku skład obuwia pomordowanych ofiar, leżą tam miliony tego. Męskie pantofle, żeńskie, małe dziecięce i poobcinane kobiece włosy, w drugim baraku. Zgroza przejmuje człowieka, na to wszystko patrzeć. Odezwa do narodu, Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, PKWN, ogłoszony w Chełmie lubelskim. I ja dostałem parę ulotek, które czytam jak i inni, w których było powiedziane między innymi: Ziemia obszarnicza dla chłopów bez odszkodowania. Jedni wierzą i cieszą się, drudzy mówią: A bo to temu będzie prawda, jeszcze przyjdą amerykańskie wojska i zrobią porządek. Ale amerykańskie wojska nie przyszły. We wrześniu ogłoszona została reforma rolna dzielenia obszarniczej ziemi. Moja wieś bezpośrednio nie stykała się z żadnym dworem, za wyjątkiem skrawka granicy z lasem dóbr Kulika i mieszkańcy mojej wsi z reformy dworskiej nie skorzystali. Z gospodarstw po Niemcach, bo tu w okolicy było ich sporo i po Ukraińcach, co wyjechali w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku do Związku Radzieckiego, ale najwięcej, bo około trzydziestu rodzin, przesiedliło się na ziemie zachodnie. Przydzielenie obszarniczej ziemi w Kuliku czy w Chojnie Nowym, położonym o parę kilometrów od mojej wsi, to służba dworska brała chętnie. Oczywiście małorolni ociągali się, a niektórzy w ogóle się bali brać, bo mawiano wówczas: Przyjdą Amerykanie i wrócą dziedzice, zabiorą z powrotem ziemię, a ci, co się odważyli brać, będą surowo ukarani. Ale to było jeszcze w jesieni, tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty piąty. Styczeń. Ofensywa sowiecka i Wojska Polskiego. Wyzwolona Warszawa leży w gruzach. Front w szybkim tempie posuwa się naprzód, aby znienawidzonego wroga dobić w jego własnym legowisku, czyli Berlinie. U nas operują bandy, pod szyldem NSZ-u. Z końcem kwietnia przybyła do nas grupa pod dowództwem, pseudonim, Zemsty. Zajęli kwatery. Pobyli z tydzień i wyjechali, nie było ich ze dwa tygodnie. Około połowy maja znowu wrócili, już po kapitulacji Niemiec i hitlerowskich. Tym razem była i inna grupa, liczniejsza, około osiemdziesiąt osób, gdzieś z okolic Łęcznej. Oczywiście wszyscy w mundurach Wojska Polskiego, pod dowództwem kapitana, pseudonim Szary. Wszyscy żołnierze, tak i jednej, jak i drugiej grupy, posługiwali się pseudonimami, chociaż niektórzy z pierwszej grupy byli dobrze znani. Tym razem zajęli już kwatery na stałe. U mnie zajął kwaterę dowódca Szary, ze swym adiutantem, pseudonim Burza. Jak się później dowiedziałem, ów kapitan Szary, był rzeczywiście kapitanem przedwojennym armii polskiej, który zdezerterował z frontu. Przeprowadzają ćwiczenia, werbują nowych ochotników. Zaprzysięgają. Mój syn, wówczas siedemnastoletni, przypatrywał się jednemu takiemu zaprzysiężeniu. W grupie Szarego było jeszcze kilku oficerów, których pseudonimy sobie zapamiętałem. Porucznik pseudonim Bystry, porucznik pseudonim Szczęsny i porucznik pseudonim Mocny. A szefem kompanii, czyli prowiantowym, był sierżant Ryś, który po dwunastu, czy iluś tam latach, został poznany w Szczecinie. Jego właściwe nazwisko Tudraj i którego w swoim czasie był głośny proces za akcję w Wierzchowinach, w powiecie Krasnystaw. Ów Bystry rzekomo miał być lekarzem weterynarii. Pewnego majowego ranka, a był to już koniec maja, przyjeżdża do niego żona, a był to już człowiek po czterdziestce, ów porucznik. Jak zacznie go brać w obroty… Mówi ojczystym: Budujecie koniokrady, złodzieje. Bo faktycznie i tak było. Co raz przyprowadzili skądś parę koni, a mieli w Siedliszczu takiego, co się trudnił handlem końmi i poszli na targ do Piask. No i ów porucznik Bystry, zrzucił z siebie wojskowe ubranie, włożył cywilne, pistoletu nie dała mu nawet żona zabrać ze sobą i zabrała go. Reszta pozostałych prześladowała rzekomych Ukraińców, bo właściwi Ukraińcy wyjechali w marcu i kwietniu tegoż roku do ZSRR. Jak mi opowiadała dalsza sąsiadka, pewnego dnia przyprowadzili dziewczynę, rzekomo Ukrainkę i tak się nad nią znęcali, że nie można było na to patrzeć. Późnym wieczorem wzięli na furmankę i wywieźli ją na drugą wieś, a później zastrzelił ją Szczęsny. Ale i sam marnie zginął, został rozpoznany przez tajniaka, kolejarza stacji w Rejowcu, w późniejszym czasie. Najmłodszym z oficerów był porucznik, pseudonim Ostry. Prowadził ćwiczenia, maszerowali drogą i śpiewali Nasi partyzanci, chłopcy eleganci, idą na bój krwawy. Pewnego dnia, jeden z owych partyzantów z oddziału Zemsty, przyniósł pełen wór podduszonych kur i mówi do żony, żeby obdzierała z pierza. Żona powiada: Ja ci tego robić nie będę, gdzie macie stołówkę, tam zanieś temu, niech tam to zrobią. A był dobrze znany z sąsiedniej wsi, wziął na plecy ten wór kur i poszedł dalej. Za jakiś rok, czy półtora, został aresztowany i osądzony na osiem lat więzienia. Odbył karę i pozostał na wolności. Pewnego wieczorowego dnia, a był to chyba początek czerwca, pierwszy bądź drugi czerwca, jedzie sobie z Siedliszcza do swojego domu, w sąsiedniej wsi Zosin, już starszy człowiek nazwiskiem Bydliński. Zatrzymali go na drodze i zaczęli go bić, jako rzekomego Ukraińca, a on żaden Ukrainiec, tylko był kiedyś prawosławny. Ożenił się z Polką, przeszedł na katolicyzm i nie wyjechał, jak wyjeżdżali Ukraińcy, tylko został. Zobaczyłem z podwórza, że biją jakiegoś chłopa, poszedłem i mówię: Odczepcie się od człowieka, przecież to swój chłop. A oni mówią: Nie wtrącaj się, bo i tobie się skroi. Ale przyszedł zaraz sąsiad, bo to było naprzeciwko jego domu i zaczął prosić no i ja również. Przestali go bić, ale chcą mu zabrać konia, ale jechała z nim jego dalsza sąsiadka i powiedziała, że to jest jej koń, a on tylko furmanuje. No i za uproszeniem puścili go. Piątego czerwca, tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku… Tę datę dobrze zapamiętałem. Raniutko, jeszcze szaro, ruch, wszystko się wybiera. U mnie, jak zaznaczyłem poprzednio, kwaterował Szary. Przyszli jeszcze inni oficerowie, rozłożyli jakąś starą, zrupieciałą mapę i coś dyskutują nad nią, ale nic im nie wychodzi. A ja z kuchni, przez otwarte drzwi, co raz spojrzę. Na ostatku pytają mnie, czy ja znam wieś Wierzchowiny w powiecie Krasnystaw, niedaleko od południowej granicy powiatu chełmskiego. Mówię: Nie znam tej okolicy. Prędko zwinęli mapę, mieli cztery wozy, po dwa na grupę. To jest dwa na grupę Szarego i dwa na grupę Zemsty, oczywiście wozy prowiantowe. Partyzanci gotowi oczekują na dowódcę. Grupa Szarego w mundurach Wojska Polskiego, grupa Zemsty – część w mundurach, a część w cywilnych ubraniach. Słońce wschodziło. Wyruszyli. Jak się dowiedziałem pojechali na akcję, jak mi jeden z nich powiedział. Jak się później dowiedziałem, dołączyła do nich trzecia grupa, pseudonim Sokoła, kwaterującego gdzieś w innej wsi ze swoim oddziałem. Na drugą noc, do dnia jeszcze spałem, słyszę jakiś szmer, rozmowy. Wyszedłem na podwórze, widzę jakieś ruchy ludzi u sąsiada. Jedni w mundurach i z bronią, drudzy w cywilnych łachach, bo ubraniem tego nie można było nazwać. Przychodzi do mnie ów adiutant Szarego, o którym wspomniałem, prosi żeby mu dać jakieś ubranie, a on kiedyś zwróci. Ja mówię: Nie mam takiego, mam garnitur odświętny, to jak oddam, to sam nie będę miał się, w co ubrać w niedzielę. Pytam, co się stało, a on mówi, że pojechali wymordować Ukraińców w Wierzchowinach, odwet za Polaków na Wołyniu. W czasie akcji mordowania, ktoś gdzieś zdążył donieść i przyjechało UB i wojsko i ich osaczyło, a nielicznym udało się ujść z życiem. I tak ubolewa, że przedwojenny kapitan i tak marnie zginął. Rozbitkowie owi cały dzień się jeszcze kręcili na tym końcu wsi, co ja mieszkam, bo mieli tam w jednym domu melinę. Wieczór, około godziny dziesiątej-jedenastej. Przychodzi do mnie dwóch w mundurach, z pistoletami i każą mi zaprzęgać konia, że ich kawałek podwiozę. I jeszcze jedną furmankę załadowali, na te dwie furmanki broń, jaka im jeszcze pozostała, oczywiście broń długa. Posiadali sanie, a było ich jeszcze z piętnastu i odwieźliśmy ich do jakiegoś lasku. W nocy nie mogłem się zorientować, gdzieś w okolice Puchaczowa w powiecie lubelskim. Tu poschodzili, zabrali tę broń, jaka była na wozach i kazali nam jechać do domu.
Podobne wpisy
- Barbara Czmuda czyta wspomnienia dziadka - cz.1
Wspomnienia Stanisława Nieworaja z czasów wojny i okupacji
- Barbara Czmuda czyta wspomnienia dziadka - cz. 2
Ciąg dalszy wspomnień Stanisława Nieworaja, od roku 1940.
- Opowiada: Pani Zofia. Fragment rozmowy - 2
Temat rozmowy: wspomnienia z czasów wojny i okupacji